poniedziałek, 27 lutego 2012

Out of Character #4: A miało być tak pięknie...

Mógłbym jeszcze parę dni temu wyśpiewać tę piosenkę Elektrycznych Gitar, jednak cała ta przygoda zakończyła się ostatecznie pozytywnie (dla mnie przynajmniej). A było to tak...

Jak doskonale wiecie, "pozbyłem się" swojego priesta (i paladyna) na "dobre", więc za "zaoszczędzone" w ten sposób pieniądze postanowiłem zakupić konsolę (o niej więcej w poprzedniej notce) oraz nowego, czaderskiego kompa. Zamówienie na tego ostatniego złożyłem na początku stycznia w sklepie Ram.net, gdyż wraz ze znajomym doszliśmy do wniosku, że tam będzie najtaniej. Znając niektórych czytelników mojego bloga, to mniej więcej w tym miejscu przestają oni już czytać moje wypociny, więc zdradzę Wam zakończenie tej smutnej historii. Robię to dla Waszego dobra, leniuchy! Anyway, ostrzegam śmiertelnie poważnie, abyście NIGDY nie składali tam zamówień. Ta firma to oszuści. Czemu? Już wyjaśniam.

Tak jak pisałem, zamówienie złożyłem na początku stycznia i zapłaciłem z góry. Nie mam zamiaru zdradzać ile to było kasy, ale uwierzcie mi, że *trochę* tego było. W mailu przeczytałem, że swój zestaw komputerowy będę mógł odebrać za około tydzień. Kiedy na kalendarzu zobaczyłem wreszcie odpowiedni dzień miesiąca, wykonałem telefon chcąc się dowiedzieć o której będę mógł podjechać i odebrać towar. Niestety, Pan odpowiedział mi, że nie mają jeszcze karty graficznej i płyty głównej, ale mają obie te rzeczy dojechać jutro. OK - odrzekłem i się rozłączyłem. Dnia następnego słyszę to samo. I potem znowu... I znowu... I tak przez prawie półtora miesiąca...

W międzyczasie pojechałem do nich odebrać monitor i klawiaturę (było to oddzielne zamówienie), więc wtedy dowiedziałem się, że karty graficznej, którą mieli w ofercie, niestety nie mogą dostarczyć, więc proponują mi zmianę na inną, taką samą, ale ze starszym chłodzeniem. Odpowiadam, że nie ma problemu i wychodzę ze sklepu trzymając w ręku monitor i klawiaturę. Niestety, tutaj po raz pierwszy zacząłem podejrzewać, że coś jest nie tak...

Tak jest, opinie w internecie na temat Ram.netu zmieniły się radykalnie od mniej więcej stycznia. Zaczęły się pojawiać wpisy o braku towaru, o nieoddanej kasie, itp. Zacząłem się naprawdę denerwować. Wtedy też przyszedł mail, że karty graficznej, którą SAMI mi proponowali, również nie było w magazynie, a oni nie mogą na ten moment w żaden sposób jej dostarczyć. Sprawa zaczęła śmierdzieć na kilometr.

Później, od znajomego znajomego dowiedziałem się, że Ram.net przeszarżował z inwestycją w inne placówki i jest... Na skraju bankructwa. "O kurwa! Ale się wpakowałem." To i tak najbardziej dyplomatycznie myśli, które wtedy opanowały moją głowę... Zwłaszcza, że po tym ostatnim mailu, o braku kolejnej karty graficznej, anulowałem zamówienie i żądałem oddania pieniędzy. Czy oni aby na pewno je zwrócą?

Niestety, kolesie byli średniej klasy aktorami i ciągle zwodzili mnie, że kasa będzie już jutro i tak każdego dnia. Numery pokroju znikania za róg udając, że się dzwoni do kierownika (oczywiście, niespodzianka, nie odbierał) były gorsze niż w kinie klasy C.

No dobra, ale jak to się w końcu dla mnie zakończyło? Pisałem już na wstępie, że pozytywnie, jednak przed zdradzeniem finału tej sprawy chcę opowiedzieć o czymś jeszcze. O idiotyzmie powoływania instytucji pokroju Federacji Konsumentów. Oczywiście zadzwoniłem tam, aby poinformować o swoim problemie. Otrzymałem odpowiedź, że przychodzi ostatnio ogromna liczba skarg na Ram.net, ale jedyne co oni mogą zrobić to napisać do nich zażalenie, którym pewnie Pan Kierownik Ram.netu podcierał sobie codziennie tyłek, bo na papier toaletowy nie było go już stać. Co jeszcze zabawniejsze, taka Federacja nie informuje nigdzie o tym, że taka i taka firma to zwyczajni oszuści. Po co ostrzegać innych, prawda? W takim razie moje pytanie: na cholerę taka instytucja w ogóle istnieje? Aby dowiedzieć się z ich strony, że sprawa sądowa, którą możemy wytoczyć w ostateczności, nie trwa wcale latami...?

Cóż, ja na szczęście nie zostałem zmuszony do ostateczności, chociaż byłem naprawdę wściekły, że dałem się wyruchać w taki sposób. Byłem na tyle zdeterminowany, że miałem zamiar siedzieć u nich w sklepie aż oddadzą mi pieniądze albo wezwą policję. Jednak podczas mojego koczowania w ich siedzibie doszliśmy ostatecznie do konsensusu. Otrzymałem całe swoje zamówienie oprócz karty graficznej, która jest trochę gorsza, niż to co chciałem dostać, ale płakać nie zamierzałem.

Wnioski? Po pierwsze, nigdy nie płać z góry, nawet jeśli wydaje Ci się, że sklep jest zaufany. Cholera wie, czy nie mają akurat problemów finansowych. Te 10 zł więcej za przesyłkę pobraniową to pryszcz przy tak dużych zamówieniach, a lepiej nie dawać kasy kolesiom, którzy mogą być na ewentualnej krawędzi i wykorzystają Twoją kasę do spłaty własnych zadłużeń. Po drugie, wybieraj sklepy markowe, nawet jeśli mają drożej. Uwierzcie mi, że jakbym wiedział, że spotkają mnie takie cyrki, to zamówiłbym swój zestaw komputerowy w Komputroniku, nawet jeśli miałbym zapłacić więcej. Po trzecie, sprawdzajcie wszelkie najnowsze opinie na temat sklepu. Jasne, możecie mieć takiego pecha jak ja, że złe komentarze zaczną pojawiać się dopiero po złożeniu zamówienia, ale to przecież nic nie kosztuje, a lepiej mieć pewność.

Cóż, na dziś tyle. Notka jak widać nietypowa, ale wolałem o tym napisać, tak na wszelki wypadek. Jeśli przynajmniej jedna osoba nauczy się czegoś na moich błędach, to uznam to za sukces.

PS. Następny wpis będzie dotyczył World of Warcraft, więc... Stay tuned!

PS #2. Tę notkę piszę już na nowym kompie, z którym miałem tyle przygód. Dlatego też w ostatnim czasie nie było żadnego nowego wpisu. Teraz powinny ukazywać się co 1-2 dni, tak jak kiedyś.

czwartek, 23 lutego 2012

To była prawdziwa ulewa emocji

Dzisiaj po raz pierwszy napiszę coś o grze, którą nie jest World of Warcraft. Jeśli ktoś nie jest tym zainteresowany, to oczywiście może pominąć tę notkę. A tymczasem przechodzę do nietypowego opisu gry...

..."Heavy Rain". Ale nim to nastąpi parę słów odnośnie tego skąd wziął się u mnie pomysł na zakup konsoli. Prawdę mówiąc, to ciężko mi jest na takie pytanie odpowiedzieć, zwłaszcza że praktycznie wszyscy znajomi odradzali mi wydawania tak grubej kasy (w końcu to prawie 2000 zł, jeśli doliczasz do czystej konsoli wszystkie kontrolery i zabawki). Ba, słyszałem wręcz wypowiedzi typu "znudzi ci się po miesiącu", "moja konsola leży w szafie i w ogóle jej nie używam", "PeCet jest znacznie lepszy", "nie ma sensu", itp. Pomimo wątpliwości, ostatecznie zaryzykowałem i... Nie żałuję. Do dzisiaj bawię się przy konsoli świetnie, przeżywam wydumane przygody z Nathanem Drake'iem w Uncharted, zabijam dziesiątki milionów zombiaków (ups, przepraszam, Agent G mówi, że to są mutanty, a słowa na Z nie powinniśmy używać; swoją drogą, o The House of the Dead pewnie niedługo jeszcze napiszę), staram się spotkać z córką w jednym z God of War, pokonuję AI w siatkówce plażowej w Sports Champions na najtrudniejszym poziomie trudności czy wręcz tańczę (:D) w rytm Barbary Streisand. Gierek zakupiłem mały stosik, który leży gdzieś na uboczu i który powoli, bo powoli, ale traci na rzecz innej kupki o nazwie "GRY, KTÓRE JUŻ PRZESZEDŁEM". Jedną z takich gier jest dzisiaj omawiany przeze mnie "Heavy Rain", który zawładną moim umysłem na jakieś 3 dni. Tyle czasu zajęło mi pierwsze przejście. Teraz, kiedy wiem kto jest mordercą, staram się zacierać ślady i przechodzę grę kolejny raz, aby udowodnić sobie, że Zbrodnia Doskonała jest naprawdę możliwa.

"Heavy Rain" to chyba pierwsza gra, która spełniła moje... Hmmm... Marzenia? Zawsze sądziłem, że musi upłynąć jeszcze sporo czasu, abyśmy zaobserwowali taką przemianę gier, jaką widzieliśmy w przypadku filmu. Z czystej, nieudawanej rozrywki (przypomnijcie sobie najstarszy film jaki kojarzycie; niech zgadnę, jest to pewnie jakaś niema komedia, prawda? ;)) przeobraził się w medium dostarczające nam spore dawki najróżniejszych emocji. Dzięki niektórym filmom możemy na poważnie zastanowić się nad niektórymi aspektami życia. Ba, żeby tylko życia. Filmy z górnej półki (czyt. ambitne) często dotykają sfer duchowych, niematerialnych. Ehhh... Mógłbym o tym pisać jeszcze dużo, ale powróćmy do "Heavy Raina". Tak, jest to pierwsza gra, która spowodowała u mnie to, czego doświadczam podczas oglądania jakiegoś lepszego filmu. Moje emocje wreszcie mogły wyjść na żer. Mój umysł zaczął pracować, a ja radowałem się jak skowronek, że nareszcie mogę uczestniczyć w interaktywnym spektaklu, gdzie to JA decyduję o zakończeniu. Dokonaj wyboru i poznaj tego konsekwencje. Takim pięknym zdaniem reklamowano w końcu "Heavy Raina".

Nie mam zamiaru psuć nikomu zabawy, więc nie będę zdradzał za dużo szczegół fabularnych, jednak o TYM mogę chyba napomknąć. W grze dochodzimy w końcu do momentu, kiedy Zabójca z Origami pyta się nas (w teorii pyta się oczywiście głównego bohatera, ale to my podejmujemy w jego imieniu decyzje) ile jesteśmy w stanie poświęcić, aby uratować bliską nam osobę. I poddaje nas 5 próbom. Niestety, w przypadku pierwszych trzech testów na ojcostwo czuć ciągle, że to tylko gra (i tego będę się najbardziej czepiał; szkoda, że dopiero pod koniec autorzy zaserwowali nam prawdziwy sprawdzian sumienia) i podjęta przez nas decyzja nie jest tak odczuwalna, jak przy ostatnich dwóch próbach. Ale jak przyjdzie już co do czego, to nie dość, że nie mamy za dużo czasu na zastanowienie (o ile przechodzimy grę z postanowieniem, że nie będziemy wykorzystywali save'ów i zmieniali decyzji podjętych na szybko; polecam przejść grę w ten sposób za pierwszym razem), to jeszcze problem jest wagi co najmniej ciężkiej. Rzekłbym wręcz, że wykracza poza skalę bokserską. Czy zabijesz innego człowieka, aby uratować własnego syna...?

Szczerze mówiąc, w "Heavy Rainie" najbardziej podobały mi się właśnie te trudne decyzje. Pierwszy raz w życiu gra komputer... Konsolowa... Spowodowała, że oglądając konsekwencje moich czynów zacząłem się zastanawiać "a co by było gdyby...". W grze możemy na szczęście to zobaczyć. Wystarczy, że wrócimy, po ukończeniu gry, do odpowiedniego rozdziału i zamiast czynności A wykonamy czynność B. Szkoda, że w in real life nie mamy takiej opcji, bo już pewnie kilka razy bym z niej skorzystał ;).

A co z fabułą? Cóż, bez owijania w bawełnę, przyznam, że widziałem już lepsze thrillery psychologiczne. Jednak "Heavy Rain" nie jest jakąś tragedią w tym względzie, plasuje się na pewno wysoko na mojej osobistej liście przebojów. Jednak nie da się ukryć, że nieścisłości i "wpadek" (bo tylko tak można je chyba nazwać) scenariuszowych jest trochę za dużo. I za dobrze je widać...

Do wpadek na pewno nie można jednak zaliczyć momentu, w którym dowiadujemy się kto jest zabójcą. Od początku gry, jak to chyba u każdego myślącego człowieka, który postanowił wziąć udział w interaktywnym dramacie, staramy się na własną rękę domyślić kto jest mordercą. Autorzy podsuwają nam oczywiście fałszywe tropy (ten pierwszy jednak jest... zbyt nachalnie przedstawiany i od razu czuć, że to na pewno nie oto chodzi), a finał... Mnie osobiście zaskoczył. Nie tym, że nie mogłem uwierzyć, że to ON(/A), ale tym w jaki sposób się o tym dowiedziałem. W każdym tego typu thrillerze zazwyczaj spada to na nas jak jakiś walący się budynek. A tutaj przez moment byłem zdezorientowany. Patrzę na ekran, mrugam oczętami po czym dociera do mnie... "Zaraz! Moment! Czyli... Już wiem kto to jest?". Czapki z głów za to. Naprawdę, jestem pełen podziwu.

Jeśli grałeś w "Heavy Raina", to wiedz, że moje sumienie nie pozwoliło mi przejść próby Rekina (czwartej) i Szczura (piątej). Powody chętnie bym wypisał, ale za dużo by to zdradziło szczegółów osobom, które nie miały jeszcze przyjemności obcowania z tą świetną grą. Jeśli faktycznie należysz do tego grona, to zachęcam z całych sił, abyś znalazł gdzieś konsolę i ośmielił się podjąć decyzje, które mogą wpłynąć na losy czwórki bohaterów. Naprawdę warto.

środa, 22 lutego 2012

Holy Whine Info #8: I'm back, baby!

Dziś krótko, ale chyba treściwie... Słyszałem, że zwątpiliście Państwo w reaktywację, którą tak szumnie zapowiadałem w poniższej notce? Eh, przyznam bez bicia, że tyle rzeczy się ostatnio narobiło w moim życiu (w większości pozytywnych :D!), które skutecznie odpędzały mnie od komputera i ewentualnego pisania na blogu. Jednak ten stan, przynajmniej w niewielkim stopniu, uległ zmianie i mam zamiar powrócić do blogowania. Zwłaszcza, że znowu powróciły chęci i... tematy.

Póki co, mogę napisać, że dalej zamierzam grać w WoWa casualowo, ale to granie będzie już... Jakby to określić... Bardziej poukładane. Tak, to jest chyba w miarę dobre określenie, które nie zdradzi za dużo szczegółów, a które jednocześnie zasieje ziarnko niepewności. Uhhh... Luney stał się tajemniczy! Taaak... Zostawmy jednak póki co te sprawy i przejdźmy do tych trochę bardziej technicznych, związanych z blogiem.

Również tutaj nic się nie zmieni. Plan stuletni zakładał, że od teraz (czyt. od jakichś 2 miesięcy) będę opisywał na łamach Holy Whine'a wszelkie obcowania z grami różnego rodzaju, co jednak nie zmienia faktu, że głównym tematem ciągle pozostanie World of Warcraft. Różnicą w tym ostatnim zagadnieniu będzie jednakowoż brak więzów, które powodowały, że tematy skupiały się tylko na prieście. A oznacza to ni mniej ni więcej, że niżej podpisany stanie się Waszym osobistym kucharzem, który z gigantycznej kupy mielonego mięsa wybierze tylko te najlepsze informacje o World of Warcraft i stworzy z nich zjadliwy kotlet mielony podany w przystępnej formie (ta metafora ostatecznie wyszła chyba jakoś tak mało smacznie...). W tym miejscu jednak chciałbym zostawić sobie otwartą furtkę, bo nigdy nic nie wiadomo co strzeli mi do głowy i możliwe, że w MoPie zakocham się w Monku jak we własnej ręce, która pozwala mi nie tylko pisać na klawiaturze (chodzi oczywiście o tę lewą). A takie zauroczenie może spowodować powrót do monotematyczności bloga. Jak to mawiają, niczego nie można wykluczyć, zwłaszcza jeśli to jest mój blog i to ja tu rządzę! Tak, jest. To miało zabrzmieć AŻ tak egoistycznie.

Na koniec chciałbym serdecznie podziękować wszystkim za ciepłe słowa, których spora liczba przewinęła się pod poprzednimi notkami. Za te hejterskie też dziękuję, bo to zawsze jakieś urozmaicenie w natłoku tych wszystkich pochwał (no ileż można tego czytać! :)). Liczba odwiedzin bloga, co oczywiste, spadła, ale nie na tyle, aby załamywać ręce. Ponad 200 unikatowych wejść dziennie, kiedy od prawie 2 miesięcy nic się tu nie działo, mówi samo za siebie. Dzięki raz jeszcze i mam nadzieję, że po tej notce wpadniecie tutaj znowu ponownie, bo... I'm back, baby!